środa, 14 września 2016

Reverse dieting- z czym to się je?

Cześć! :)

Dzisiaj zajmiemy się długo już wyczekiwanym tematem reverse dieting, czyli odwróconej diety. W ostatnim czasie dostałam dużo pytań typu: "Co robić po redukcji, jeśli chcę wyjść z deficytu, a przy tym utrzymać nienaganną sylwetkę?" lub na przykład "Jem 1200kcal, ale nie przynosi to żadnych efektów- dlaczego?" Myślę, że z tymi problemami zmaga się wiele osób, dlatego postanowiłam podzielić się z Wami swoimi doświadczeniami w tym temacie, bo jak pewnie wiecie ja również przez to przechodziłam, spotkałam na swojej drodze wiele takich przypadków i na tej podstawie mogłam wyciągnąć i cały czas wyciągam jakieś wnioski, które może i Wam się przydadzą. :)

Zacznijmy od tego, czym w ogóle jest taka odwrócona dieta?

Jest to proces, który polega na stopniowym zwiększaniu naszego bilansu kalorycznego. Przyjmuje się, że wzrost kaloryczności powinien wynosić 5-10% tygodniowo, czyli dajmy na to jeśli bazujemy na diecie 1600kcal, to na początek możemy sobie dorzucić 80-100kcal i obserwować jak będzie zachowywać się organizm. Na tej podstawie z każdym tygodniem zwiększać daną ilość kalorii, aż dojdziemy do "zerowego" bilansu lub nadwyżki- jeśli ktoś oczywiście założy sobie taki cel. Z reguły diety niskokaloryczne cechują się niską podażą tłuszczy, dlatego ja w pierwszej kolejności zalecam dodanie kalorii właśnie z tego makroskładnika, a następnie z węglowodanów (chyba że ktoś bazował na diecie niskowęglowodanowej- wtedy sytuacja się odwraca). Wiele źródeł podaje również konieczność zmniejszenia objętości treningów aerobowych i tu się zgodzę, ale tylko jeśli te sesje są naprawdę spore. Nie jestem za całkowitą eliminacją takiej aktywności, dlatego uważam, że niezależnie od celu warto zadbać o kondycję włączając do swojego planu 2-3 sesje czy to 30 minutowego cardio czy krótszych interwałów- tak po prostu dla serducha. :)
Natomiast jeśli faktycznie nasz plan obejmuje 5 sesji po 50 minut (co dla mnie osobiście jest kompletną głupotą), to warto również stopniowo zmniejszać tę objętość.

Co daje nam odwrócona dieta?

Celem reverse dieting jest przede wszystkim podkręcenie metabolizmu, który w związku z dość długim lub drastycznym okresem redukcyjnym bardzo często dostaje po "uszach" i zwyczajnie prowadzi do załamania metabolicznego, a następnie do ogromnym problemów zdrowotnych. Jeśli od dłuższego czasu jesteś na "diecie cud" i mimo ogromnych starań organizm nie reaguje lub co corsze- efekt jest odwrotny, to już pierwszy znak, że problem nie leży w Tobie, a w działaniach, jakie podejmujesz. Najgorsze jest to, że automatycznie naszą pierwszą myślą jest- "nic się nie zmienia, więc muszę jeszcze obciąć kalorie, to na pewno pomoże." Niestety prawda jest taka, że im niżej schodzimy z kaloriami, tym bardziej pogłębiamy nasz problem.

W takiej sytuacji bez wahania trzeba pomyśleć o tej metodzie. Oczywiście musimy zdawać sobie sprawę, że nie jest to również coś magicznego i dodając kalorii będziemy nadal utrzymywać taką sylwetkę jak w ostatnim tygodniu redukcji, ale na pewno nabrana ilość tłuszczu będzie znacznie mniejsza, niż w przypadku, gdybyśmy nagle zwiększyli swój bilans o 500-600kcal. Stopniowe zwiększanie bilansu po prostu pozwala uniknąć efektu "zalania" się, ponieważ organizm ma możliwość rozkładania tej energii, a nie gromadzenia od razu w postaci tkanki tłuszczowej.

Komu polecam?

Na podstawie pytań, jakie najczęściej dostaję, wyłoniłam aż 3 typy odbiorców i teraz chciałabym odnieść się do każdego z osobna, bo z własnych obserwacji i doświadczeń wiem, że działanie reverse dieting nie będzie u wszystkich takie samo. Właśnie! Najważniejsza sprawa- pamiętajcie, że każdy organizm jest inny i nie zawsze to, co działa na jednych będzie identycznie działać na drugich- najważniejsze to wsłuchać się w swój organizm i cierpliwie szukać złotego środka. Tutaj chcę podzielić się z Wami swoimi obserwacjami i przypadkami, które do tej pory spotkałam na swojej drodze.

1) Do pierwszej grupy należą osoby, którym udało się przeprowadzić rozsądną redukcję tkanki tłuszczowej i uzyskały założony efekt. Pisząc rozsądną, mam na myśli przede wszystkim to, że bilans nie był na tyle ujemny, by wywołać jakiekolwiek zmiany zdrowotne- przede wszystkim hormonalne, a komfort psychiczny został cały czas zachowany. Redukcja zakończona pomyślnie, więc co dalej? Wiadomo, że w takim przypadku zależy nam na utrzymaniu sylwetki na którą pracowaliśmy przez ostatni czas, ale nie możemy przecież wieczne być na deficycie. I właśnie tutaj idealnie sprawdzi się metoda reverse dieting, bo jak już wcześniej pisałam- po pierwsze zacznie podkręcać nam metabolizm, a po drugie pomoże nam to w powrocie do "zerowego" bilansu bez zbędnego "zalewania" się. Oczywiście, jeśli komuś będzie zależeć na dalszym rozwoju, to spokojnie może dojść do odpowiedniej nadwyżki, aby dać organizmowi bodziec do budowania masy mięśniowej.

2) Druga grupa to osoby w nieco gorszej sytuacji, bo na przykład od dłuższego czasu mimo bycia na ujemnym bilansie nic się nie zmienia. Częsta sytuacja- dieta dłuższy czas 1600-1800kcal, odpowiednie treningi, wyniki badań jeszcze w normie. I pojawiają się pytania- "co jest nie tak- przecież kaloryczność jest okej, a wszystko jak stało tak stoi, ani drgnie". Tutaj mamy właśnie do czynienia z tzw. załamaniem metabolicznym czyli inaczej mówiąc trudnością spalania tkanki tłuszczowej przy diecie o rozsądnie ograniczonej kaloryczności. Pierwsze co zawsze zalecam, to właśnie stopniowe zwiększanie kalorii w celu "odbudowy" pracy metabolizmu oraz powrót do "zerowego" bilansu i dopiero po unormowaniu się wszystkiego myślenie o redukcji. I wtedy wielki szok: "ale jak to mam zwiększać kalorie, kiedy jeszcze nie osiągnęłam efektu, kiedy nic się nie zmieniło?" Tak! Jeśli zależy Ci na przeprowadzeniu naprawdę efektywnej redukcji, to moim zdaniem najlepsze rozwiązanie.
I tutaj warto dodać, że w zależności od organizmu są dwie opcje- właśnie dzięki stopniowemu dorzucaniu kalorii metabolizm może zacząć fajnie się rozpędzać i efekty będą postępować o wiele lepiej niż to było dotychczas (takie zjawisko mogliście zobaczyć u jednej z moich podopiecznych z ostatnio dodanej metamorfozy na moim profilu) lub  jeśli to załamanie jest naprawdę głębokie- wtedy musimy liczyć się z tym, że ten proces będzie nieco dłuższy i zanim zobaczymy pierwsze efekty będziemy musieli naprawdę sporo czasu poświęcić- ale uwierzcie WARTO! Nawet jeśli miałoby to kosztować kilka dodatkowych cm czy kg- lepiej zrobić ten mały krok w tył, wszystko ustabilizować i dopiero podjąć się ROZSĄDNEJ redukcji już z "odbudowanym" metabolizmem.

3) No i przechodzimy do ostatniej grupy, czyli tej w najgorszej sytuacji moim zdaniem. Należą do niej osoby, które właśnie dzięki "dietom cud" typu 800-1200kcal doprowadziły do ogromnych problemów zdrowotnych- hormonalnych, zaniku miesiączki itd.. Co z takimi osobami? Czy i tutaj pomoże odwrotna dieta? Uważam, że niestety nie. Jeśli widzę taki przypadek: dieta 1000kcal, brak miesiączki, anemia i masa innych dolegliwości od razu niezależnie z od tego jak bardzo źle miałoby to wpłynąć na efekty i sylwetkę sądzę, że nie ma innej opcji niż wejście na tzw. "bombę kaloryczną". Nie mówię tu oczywiście o wejściu z 1000 na 3000kcal, ale minimum 500-600 kalorii wrzuciłabym od razu. Wiem co za sobą noszą tego typu diety i naprawdę dziwię się, że ludzie na tym funkcjonują- a co lepsze do tego potrafią biegać po 10km na czczo... Ludzie tutaj chodzi już nie tylko o zdrowie, ale i życie. Powiem Wam, że kiedy dostaję wiadomości od osób z takimi problemami, udzielę takiej rady popierając ją milionem argumentów dlaczego lepiej rozwiązać to w ten sposób, by czym prędzej powrócić do zdrowia i normalnego funkcjonowania, a w odpowiedzi dostaję "nie zwiększę bilansu o 500kcal, bo przecież przytyję" to uwierzcie, że ręce mi opadają i nie pozostaje mi nic innego, jak po prostu odesłanie takiej osoby do psychologa. Jeśli fakt, że dalsze ciągnięcie tych chorych założeń może świadczyć o Twoim życiu, a Ty nie chcesz z tego wyjść, bo "przytyjesz" to uwierz, że masz spory problem i naprawdę czas wziąć sprawy w swoje ręce.
Tutaj trzeba działać szybko, więc moim zdaniem reverse dieting zdecydowanie nie wchodzi w grę.


Pamiętajcie- mniej nie znaczy lepiej! Jeśli krążycie od dłuższego czasu w tym błędnym kole wiecznej redukcji, powoli zaczyna brakować Wam cierpliwości w związku z brakiem efektów, to zanim podejmiecie decyzję o kolejnej ucince kalorii- pomyślcie, czy nie warto jest dać sobie trochę odpoczynku i przeprowadzić taką właśnie odwróconą dietę, by napędzić trochę metabolizm. Może okazać się, że organizm zacznie o wiele lepiej funkcjonować, a sylwetka zacznie poprawiać się na plus. Włóżcie w to tylko odrobinę cierpliwości, a efekty przyjdą prędzej czy później! :)

Jeśli materiał Wam się spodobał lub okazał się przydatny- zostawcie jakieś słowo w komentarzu- chętnie poczytam o waszych odczuciach i przemyśleniach, a przy okazji da mi to dużego kopa motywacji do dalszego działania! :)

piątek, 19 sierpnia 2016

Śliwkowe ciasto w polewie czekoladowej.

Czołem! :)

Ostatnio same poważne tematy tutaj, więc pomyślałam, że może czas na jakiś przepis dla osłodzenia? :) Powoli zaczyna się sezon na śliwki i aż żal przejść obok nich obojętnie. U mnie na pierwszy ogień wleciał omlecior na śniadanie i jeszcze tego samego dnia musiałam pomyśleć o czymś z piekarnika. Trochę kombinacji, dobór odpowiednich produktów i mamy pyszne ciacho śliwkowe na mące z cieciorki w polewie czekoladowej. Brzmi pysznie? Jeszcze lepiej smakuje! :)
Koniecznie wypróbujcie- na śniadanie, do kawki, na posiłek poza domem, na deser, a nawet na posiłek po treningu- spisuje się na 5+! :>




Składniki na porcję ze zdjęcia:
  • 50g mąki z cieciorki (u mnie PureRein)
  • 30g płatków owsianych
  • 3 jaja
  • garść śliwek (wyszło ok. 90g)
  • słonecznik ok. 20g
  • 30g odżywki białkowej waniliowej (20g do ciasta, 10g do polewy- można pominąć)
  • łyżka ciemnego kakao
  • łyżka ksylitolu
  • odrobina proszku do pieczenia




1. Do miski wrzucamy: mąkę, płatki, odżywkę, proszek do pieczenia, ksylitol, 2 jaja + białko (żółtko zostaje do polewy) i wszystko dokładnie mieszamy.




2. Do powstałej masy dorzucamy pokrojone śliwki i ponownie całość mieszamy.



3. Ciasto przelewamy do natłuszczonego naczynia żaroodpornego (ja wykorzystałam olej w spray'u) i umieszczamy w nagrzanym piekarniku na ok. 200 stopni



4. W tym czasie przygotowujemy naszą polewę- żółtko jaja mieszamy z kakao oraz odżywką.



5. Po ok. 20 minutach wyciągamy nasze zarumienione ciasto, zalewamy polewą i wrzucamy do piekarnika na kolejne 10 minut.




6. I teraz najtrudniejsza część- wyciągamy ciacho z piekarnika i czekamy aż ostygnie- dopiero później jemy! :D





SMACZNEGO! :)

Jak ktoś wypróbuje koniecznie dajcie znać czy i Wasze kubki smakowe oszalały na jego punkcie :) 

Kalorie i makroskładniki porcji ze zdjęcia:
837kcal, 77,5w, 33t, 58b

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Redukcja 2015 vs. 2016- Ile NIE powinna trwać redukcja? #BŁĄD 3

Cześć wszystkim! :)

Zgodnie z zapowiedzią lecimy z kolejnym postem dotyczącym moich doświadczeń z poprzedniej redukcji. Dzisiaj chciałabym poruszyć problem, z którym dość często spotykam się w Waszych wiadomościach, a które najczęściej zaczynają się od słów: "Od pół roku/8 miesięcy jestem na redukcji/deficycie kalorycznym i nic już się nie dzieję- co mam zrobić, aby tkanka tłuszczowa nadal się spalała, gdzie jest problem?" itp.. Ja będąc osobą początkującą również nie zdawałam sobie sprawy, ile powinna trwać prawidłowo przeprowadzona redukcja (podkreślam, że nie była ona robiona pod kątem jakichkolwiek zawodów- zwyczajnie chciałam pozbyć się nadmiaru tkanki tłuszczowej). Ile trwała? Oczywiście tyle, ile zdecydowanie nie powinna- ponad 9 miesięcy. Tu przy okazji można zadać sobie pytanie, dlaczego ludzie decydują się na stosowanie tak długich redukcji? Sądząc po sobie oraz podejściu osób, które najczęściej zgłaszają się o pomoc, widzę ten sam problem- w pewnym momencie pojawia się "zastój", czyli nic innego jak bunt organizmu i mechanizm obronny. My w pierwszej kolejności postanawiamy przedłużyć tę redukcję, a co gorsze- postanawiamy jeszcze bardziej pogłębiać nasz deficyt, by przybliżyć się do postawionego sobie celu- by w końcu coś ruszyło. Ale czy faktycznie tak to działa? Niestety nie. Pierwszą i moim zdaniem najważniejszą rzeczą, jaką powinniśmy wiedzieć to to, że im dłużej tkwimy w tym deficycie, tym trudniej będzie nam później przyzwyczaić organizm do normalnego funkcjonowania na wyższych kaloriach. Widziałam to po sobie i widzę to również po osobach, z którymi współpracuję. Uwierzcie, że bardzo łatwo jest wpaść w to błędne koło, a niestety jeszcze trudniej jest z niego wyjść. W takim razie jaki będzie "bezpieczny" czas trwania takiej redukcji? Po tym, co już udało mi się wywnioskować na podstawie swoich dotychczasowych działań, myślę, że to znane założenie 14-16 tygodni jest jak najbardziej optymalne. Oczywiście nie znaczy to, że sztywno musimy trzymać się co do tygodnia, bo przecież startujemy z różnych pułapów i ktoś może potrzebować naprawdę zaledwie paru tygodni, aby osiągnąć to, do czego dąży, ale jeśli chcemy wyjść z tego bez żadnego uszczerbku na zdrowiu fizycznym jak i psychicznym, to nie powinniśmy przekraczać tej granicy, nawet jeśli wydaje się to dobrym rozwiązaniem.W pewnym momencie to już nie zdrowy rozsądek podpowiada nam, jakie kroki dalej podejmować, a chęć bycia jeszcze lepszym. Tylko jak można być lepszym, kiedy powoli zaczynamy wyniszczać się od środka nie mając o tym pojęcia...?

Najgorsze jest to, że jesteśmy tak zdeterminowani i po prostu nie wiemy, kiedy powiedzieć sobie STOP. Pisząc te posty wracam zawsze do starych zdjęć i postów na Istagramie, aby wyciągnąć jak najwięcej wniosków. Dzisiaj, kiedy w końcu patrzę trzeźwo- wiem, że swoje stop powinnam powiedzieć kilka miesięcy wcześniej. Zaczynając redukcję moim celem było to, na co pracuje większość dziewczyn- zgrabne nogi, fajna pupa, lekko zarysowany brzuch i jędrne ręce. Teraz widzę, że taki efekt osiągnęłam właśnie po dobrych 16 tygodniach deficytu kalorycznego- zerknijcie sobie na fotki:












I co się stało? Agacie zachciało się jeszcze lepszego six packa i bardziej wysuszonych nóg, więc trzeba było dorzucić kolejnych tygodni, a że coraz wolniej szło (bunt organizmu), to zaczęłam jednocześnie coraz niżej schodzić z kaloriami. Efekty były po prostu świetne... Tylko co z tego? Co z tego, jak zaczęły pojawiać się problemy hormonalne i jeszcze większe wymagania co do sylwetki. Teraz zadaję sobie tylko jedno pytanie: "po co?" Chyba po to, żeby przez kolejne kilka miesięcy walczyć z powrotem do równowagi, a przez następny rok (tak, trwa to do dziś) mieć problemy z zaakceptowaniem sylwetki z większym poziomem tkanki tłuszczowej. Co do tej kwestii, to przed nią również chciałabym Was ostrzec. Może super czułam się przy takim niskim %bf- kratce na brzuchu, wysuszonych nogach, ale nie oszukujmy się- nie jest to stan, na którym można normalnie funkcjonować nie wiadomo jaki czas. Nawet nie wiecie, jak ciężko było i niestety nadal jest (chociaż widzę poprawę) patrząc w lustro nie przypominać sobie tamtej "formy". Wiem, że teraz zawsze będzie mały "niedosyt", więc uważam, że naprawdę nie warto, szczególnie przy pierwszej redukcji dochodzić do "życiowej" formy, jeśli Twoim celem nie są jakiekolwiek zawody, a zwyczajna praca nad sylwetką dla lepszego samopoczucia.

Dla porównania tegoroczną redukcję postanowiłam przeprowadzić "z głową"- nie była już tak rygorystyczna jak poprzednia, a zakończyłam ją prawie o 5 miesięcy szybciej. Efekt końcowy pod względem %bf sporo odbiegał, ale udało mi się uniknąć tych wszystkim błędów, które wtedy mnie dotknęły, osiągając optymalną sylwetkę na podstawie której mogę teraz budować masę mięśniową.



Podsumowując, zanim zdecydujesz, żeby przedłużyć swoją redukcję o kolejne kilka tygodni czy nawet miesięcy, zadaj sobie pytanie, czy naprawdę tak bardzo tego potrzebujesz? Jeśli jesteś na deficycie już od ponad 4-5 miesięcy, a nie widzisz już żadnego progresu lub co gorsze- zaczynać dostrzegać coś niepokojącego, to może znak, aby zastanowić się czy jest sens dalej to ciągnąć? Organizm wie, że kiedy zaczyna dziać się coś niedobrego, musi zacząć się bronić i jeśli Ty podejmujesz z nim walkę- wiedz, że prędzej czy później ktoś będzie musiał pokazać białką chorągiewkę i na pewno nie skończy się to dobrze, jeśli to Twój organizm się podda. Wszystko w Twoich rękach- działaj, póki nie jest za późno.

Osoby, które dopiero dołączyły- zapraszam również do pozostałych postów dotyczących moich doświadczeń z redukcją:

#BŁĄD 1 oraz #BŁĄD 2

Wszelkie uwagi, Wasze spostrzeżenia czy doświadczenia również mile widziane- im więcej informacji się zbierze, tym większe szanse, że trafią do osób, które cały czas ich poszukują.
Dajcie znać czy post się podobał lub nie, co ewentualnie byście dodali i o czym chcieliście poczytać w kolejnych postach. Jak już wspominałam- każde słowo to dla mnie motywacja do działania, bo wiem, że jest dla kogo działać! :)

środa, 6 lipca 2016

Redukcja 2015 vs. 2016- niepotrzebna eliminacja większości produktów z diety #BŁĄD 2

Cześć! :>

W dzisiejszym wpisie chciałabym poruszyć temat dotyczący eliminacji różnych produktów w czasie redukcji. Często dostaję pytania typu: "Co mam wykluczyć z diety, żeby schudnąć?", "Czy podczas redukcji zabronione jest spożywanie owoców i nabiału?", "Czy moja dieta powinna opierać się głownie na ryżu i kurczaku?" itp.. Dla osób, które "są w temacie" takie pytania wydają się w tym momencie pewnie bardzo proste, odpowiedzi oczywiste, ale mi zależy, aby dzisiejszy wpis dotarł przede wszystkim do osób, które zaczynają swoją przygodę, które do końca nie wiedzą już w co wierzyć, bo jak wiadomo- ile źródeł, tyle opinii i informacji, co taką początkującą osobę może łatwo wyprowadzić na manowce. Ja też byłam taką osobą, za bardzo wzięłam sobie do serca różne niesprawdzone informacje i nie za dobrze na tym skończyłam, dlatego dzisiaj chciałabym napisać jak ja zaczęłam do tego podchodzić i dlaczego nie polecam ograniczania swojej diety do kilku-kilkunastu produktów.

Zacznijmy od tego, jak to wyglądało u mnie. Jeśli chodzi o pierwszą redukcję, to akurat początki nie były takie straszne- nie miałam większych obsesji co do różnych produktów i nabiał czy owoce dość często gościły w moich posiłkach. Do czasu... aż nie naczytałam się jak to nabiał podlewa albo jak ogromnym błędem jest jedzenie owoców- po prostu nie ma szans, aby redukcja przebiegała z powodzeniem, jeśli nie wykluczymy tego typu produktów. A wiadomo jak to było- cel postawiony, motto 100% albo nic, więc trzeba tak zrobić, trzeba zmienić dietę, aby postępy były jeszcze lepsze i szybsze. Oczywiście zanim zaczęłam wydziwiać, to redukcja postępowała naprawdę dobrze, ale głowa już sobie wmawiała, że faktycznie zaczynam stać w miejscu, dlatego najlepszym wyjściem będzie trzymanie się tylko czystej michy bez żadnych "śmieciowych" produktów. Najpierw w odstawkę poszedł nabiał. Później wymyśliłam sobie, że ograniczę swoją dietę tylko do "sprawdzonych" produktów i wiecie jak to się skończyło? Że przez kilka miesięcy moja dieta opierała się zaledwie na 10-12 produktach- dacie wiarę? Jedynym źródłem białka był oczywiście kurczak, odżywki, jaja i od czasu do czasu wołowina. Tłuszcze- żaden olej, bo smażyć trzeba było oczywiście na PAMie, a resztę źródła stanowiły orzechy lub masło orzechowe i jaja. Co do węglowodanów- ryż (tylko basmati), makaron, ziemniaki, płatki owsiane/ryżowe, czasem wafle ryżowe i do pewnego czasu owoce, aż nie przeczytałam, że fruktoza bardzo przeszkadza w czasie redukcji.

Dzisiaj jak to piszę i czytam, to chce mi się płakać ze śmiechu. :D Wtedy wszystko wydawało się takie prawdziwe i oczywiste. Wiem, że do tej pory krążą po Internecie tego typu zdania, że tylko 100% czystej michy, zero nabiału czy owoców. I taka początkująca Agata naczyta się takich bzdur, ograniczy swoją dietę o kilku produktów, a później w czasie CheatDay'a rzuci się na to wszystko, czego tak jej brakowało, bo dieta musiała być na 100% czysta. Śmieszne, ale niestety tak jest- ja przeżyłam to na własnej skórze. Wiem, że to było głupie, dlatego chciałabym przestrzec wszystkie osoby, które cały czas tak do tego podchodzą, bo "ktoś powiedział, że na redukcji nie mogę jeść owoców, a o nabiale mam już w ogóle zapomnieć". Czemu tak przyczepiłam się do tych owoców i nabiału? Dlatego, że większość pytań jakie dostaję dotyczy właśnie ich, i to na ten temat krąży najwięcej mitów.

Więc jeśli chodzi o moje zdanie- co do nabiału, to jak pisałam- wyeliminowałam go całkowicie podczas pierwszej redukcji, ale nie sądzę, że to właśnie ten krok przyczynił się do osiągnięcia postawionego sobie celu, bo kiedy wprowadziłam go ponownie do diety, to nie zauważyłam, żebym się jakoś "podlała"- oczywiście sylwetka się zmieniała, ale wynikało to przede wszystkim ze zwiększonej podaży kalorii. Dlatego w tym roku postanowiłam nie eliminować twarogów czy serków wiejskich i jak widać nie sprawiło to żadnych problemów z redukcją. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że każdy organizm jest inny, dlatego zawsze podkreślam, że najważniejsza jest obserwacja. Jeśli ktoś po zjedzeniu nabiału naprawdę widzi, że nie dzieje się najlepiej- pojawiają się biegunki, wzdęcia itp., to jak najbardziej jest to znak, że ten nabiał nie jest zbyt korzystny, ale jeśli ktoś nie ma żadnych przeciwwskazań, to dlaczego miałby całkowicie z niego rezygnować? Jak zjemy raz na jakiś czas ulubiony twaróg na słodko albo jakiś fajny serniczek domowej roboty, który bez problemu wpiszemy w swój dzienny bilans, to naprawdę nie cofniemy się do początku i cała dotychczasowa praca nie pójdzie na marne.

Co do owoców, to również naczytałam się za dużo i wmówiłam sobie, że jeśli ich nie wyeliminuję, to w życiu nie zredukuję. Poza tym kiedy wrzucałam na Instagram zdjęcia śniadania, gdzie widać było owoce, to od razu pojawiały się komentarze typu: "dlaczego jesz owoce na redukcji?", "a od kiedy to na redukcji je się owoce?", "co to za redukcja z owocami?" i automatycznie zaczęły pojawiać się myśli, że może wszyscy mają rację, że widocznie ja się mylę i czas to zmienić. Oczywiście organizm zaczął dawać znaki i już po kilku dniach odczułam braki, ale dzielnie się trzymałam, bo miały być 100%, więc było. Dzisiaj nie wyobrażam sobie po treningu nie uzupełnić glikogenu solidną dawką owoców niezależnie czy to godzina 10, 17 czy 22. Mimo że te mity są coraz częściej obalane, to niestety wiele ludzi przede wszystkim początkujących wciąż nie ma świadomości, że dla osób tak aktywnych fizycznie rezygnacja z owoców w diecie przyniesie więcej niekorzyści niż korzyści w tym procesie kształtowania sylwetki. Poza tym tylko wariat byłby w stanie zrezygnować w sezonie z przepysznych truskawek, malinek, czereśni czy jagód w imię udanej redukcji (ja na szczęście w porę się ogarnęłam :D). Dlatego taki mały apel do osób, które obecnie redukują lub też zwyczajnie dbają o utrzymanie sylwetki- pamiętajcie, że jedna czy nawet dwie rozsądne porcje owoców w ciągu dnia nie staną na przeszkodzie w dążeniu do celu, a nawet mogą przynieść wiele korzyści.

Zdecydowałam się ruszyć z tą serią błędów, ponieważ mam nadzieję, że chociaż w małym stopniu pomoże to osobom, które do końca nie potrafią odnaleźć się między tymi wszystkimi informacjami, jakie dostajemy w Internecie. Wszystko, o czym tutaj piszę to wynik moich obserwacji i wniosków, za pomocą których chciałabym po prostu ostrzec przed tymi błędami, z którymi mi samej przyszło się już zmierzyć. Standardowo na koniec w ramach przypomnienia dla "starych" obserwatorów jak i osób, które towarzyszą mi od niedawna, kilka fotek z Instagrama, żeby jak najlepiej to odzwierciedlić.

Mam nadzieję, że dzisiejszy post również się podobał i liczę na odzew z Waszej strony- jak Wy podchodzicie do tych kwestii, czy u Was również z czasem zaszły zmiany dotyczące rezygnacji z wielu produktów w imię lepszej redukcji, a może od początku podchodziliście do tego racjonalnie i nie daliście się wplątać w tę sieć nieuzasadnionych opinii? Będzie mi miło, jeśli podzielicie się swoimi doświadczeniami, bo wiem, że w ten sposób można dotrzeć do większej liczby osób, aby przekonywać i uświadamiać, że redukcja to żaden wyrok i to nie tylko ryż, kurczak i brokuły, a jeśli podejdziemy do tego z głową, to nawet na redukcji nasze żywienie może być smaczne, kolorowe, zdrowie i przede wszystkim korzystne dla naszej psychiki! :)














sobota, 25 czerwca 2016

Redukcja 2015 vs. 2016- 100% albo nic #BŁĄD 1

Hej! :)

Przyszedł w końcu czas na porównanie dwóch redukcji, które już za mną. Zawsze podkreślam, że najważniejsze, abyśmy z każdych podjętych przez nas kroków/decyzji, wyciągali jak najwięcej wniosków. W planach miałam napisanie jednego obszernego posta dotyczącego zmian, jakie zaszły między zeszłoroczną a tegoroczną redukcją, jednak nazbierało się tak dużo tych różnic, że postanowiłam rozbić to na kilka postów, aby bardziej szczegółowo poruszyć każdy temat.

W dzisiejszym wpisie chciałabym skupić się na jednej z najistotniejszych moim zdaniem zmian, jakie zaszły, czyli krótko mówiąc dotyczącej mojego podejścia do tego, co robię.

Jeśli są osoby, które śledzą mnie od samego początku mojej przygody, to doskonale wiedzą, jakiego hasła byłam wyznawczynią- "100% albo nic". Na pierwszy rzut oka są to słowa, którą faktycznie mogą motywować. Gdziekolwiek nie wpisałam "motywujące cytaty", "motywacja", "motywacja do treningu" widziałam te słowa. Kiedy doszły do tego zdjęcia dziewczyn z super sylwetkami czy zawodniczek bikini fitness w tle, po prostu zaczęłam w to wierzyć. Na początku oczywiście wszystko było pięknie- dieta i trening dopięte na ostatni guzik każdego dnia. Nie było opcji, aby nie znaleźć sposobu na zrobienie treningu czy zjeść coś innego, niż było w moim "planie". Wychodziłam z założenia, że jeśli coś odpuszczę, to już nie będzie 100%, a to oznacza "nic". Fakt, efekty były zadowalające, ale wiadomo, że chciało się więcej i więcej. O wyjściu na rodzinny obiad czy kawałku ciasta u babci nie było mowy, jeśli nie był to mój cheat day. Z początku pękałam z dumy, że potrafiłam być taka twarda, ale wiecie co? Tylko myślałam, że jestem. Bo w tym samym czasie, kiedy odmawiałam czegoś, na co naprawdę miałam ochotę, w mojej głowie było tylko: "spokojnie, do cheat day'a zostało jeszcze X dni, wtedy zjesz dwa razy więcej tych pyszności". Nie wiem, skąd wzięło się u mnie to myślenie, ale naprawdę ten system wydawał się idealny. To był jedyny dzień, kiedy zapominałam o haśle "100% albo nic". Co było potem? Na drugi dzień tak naprawdę oszukiwałam sama siebie- z jednej strony wmawiałam sobie, że przecież na to zasłużyłam, tak ciężko pracowałam cały miesiąc, więc nic się nie stało, a po chwili zaczynały się myśli "a może powinnam cały czas trzymać się swoich założeń, jak mogłam jednego dnia zjeść więcej niż jadam przez tydzień, to na pewno wszystko zepsuje" itp.. Oszukiwałam wszystkich dookoła i samą siebie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wiem, że jest tutaj sporo nowych osób, które śledzą mnie od niedawna i nie wszyscy może pamiętają te moje początki, dlatego wpadłam na pomysł, aby wrócić do tych starych postów na Instagramie i pokazać Wam jak to wyglądało.





















Oprócz psychiki ucierpiało niestety wiele innych spraw- związanych głównie ze zdrowiem i życiem towarzyskim. Trzymając się tego rytmu- dieta i trening na 100%, nie zapominajcie, że miałam jeszcze wiele innych obowiązków tj. szkoła czy pomoc w domu. Każdą możliwą chwilę wykorzystywałam na sen. Wyobraźcie sobie, że mając dwie godziny na spotkanie z Krystianem, ja 1,5h potrafiłam przespać w każdym możliwym miejscu- czy to w domu, czy w parku na ławce. Tak właśnie mój organizm uwielbiał moje podejście "100% albo nic". Wtedy tego nie widziałam, ale krótko mówiąc po prostu się "zajeżdżałam". Do tego oczywiście "humorki na redukcji", czyli wkurzyć potrafiło byle co np. to, że mój chłopak może sobie zjeść kanapkę czy loda, a ja nie, bo dumnie czekałam na swój cheat day.

Teraz, kiedy tak na to patrzę zadaję sobie jedno proste pytanie: w imię czego to wszystko? Wtedy nawet nie myślałam o jakimkolwiek starcie w zawodach, a moje czyny i podejście w dużym stopniu przypominały działania osoby, która ma wyznaczoną datę i musi wyrobić się z formą. Czemu o tym piszę? Bo zbyt często widzę te same błędy u innych. Dostaję sporo wiadomości typu: "Nie wiem, co jest nie tak, daję z siebie każdego dnia 100%, często rezygnuję z wyjść z przyjaciółmi, aby niczego nie zepsuć, z jednej strony jestem dumna, ale czasem jestem już tym zmęczona" itp.. Co z tym zrobić? Przede wszystkim zmienić podejście! To jest właśnie ta różnica, która sprawia, że tegoroczną redukcję uznaję za bardziej udaną. Może efekt końcowy nie jest tak spektakularny jak ten z 2015r., ale czemu miałby być? Swój najbliższy start planuję za rok- może nawet dwa lata, bo wiem, jak wiele pracy przede mną. Więc do czego mi na dzień dzisiejszy tak mocno docięta forma, z tak niskim %bf, z jakim wychodzą zawodniczki na scenę? Miałam okazję rozmawiać z wieloma osobami z "naszego świata" i dosłownie każda z nich przyznała, że wiele mi nie brakowało do "startowej" formy, a przecież nie taki był mój cel. Warto było aż tak się poświęcać? Dziś mówię, że nie. W tym roku całkowicie zmieniłam swoje myślenie. Nic mnie nie goniło, robiłam to wszystko dla siebie- nie udało mi się zrobić treningu- nie płakałam. Wiedziałam, że jutro mogę to nadrobić, świat się nie zawalił. Tak samo z dietą- nie było już wyznaczonego jednego dnia w miesiącu, kiedy rzucałam się dosłownie na wszystko, co było w zasięgu wzroku, a to dlatego, że po pierwsze- wprowadziłam do diety o wiele więcej produktów, które całkowicie zaspokajały mój apetyt, nawet tych "zakazanych" i po drugie- kiedy miałam na coś ochotę, to po prostu ze spokojną głową jadłam- czy był to domowy obiad mamy, czy jakieś ciacho u babci. To, że tego konkretnego dnia dieta nie była na 100% nie znaczyło, że wszystko pójdzie na marne. Wiem, że nie jest to łatwy temat, bo sama na początku miałam z tym problemy, ale naprawdę warto się nad tym zastanowić. Zanim postanowisz sobie, że od dziś Twoim motto do działania jest hasło "100% albo nic" naprawdę pomyśl czy musisz aż tak się poświęcać, kiedy Twoim celem jest po prostu zadbanie o swoje ciało, poprawa sprawności, a nie wyjście na scenę. Super, jeśli jesteś osobą zdeterminowaną i gotową do walki- pamiętaj tylko, aby nie wpaść w pułapkę błędnej motywacji, którą moim zdaniem to hasło niestety jest.

Mam nadzieję, że mocno nie zanudziłam i że ktoś dotrwał do końca :D Będzie mi bardzo miło, jeśli udzielicie się w komentarzach- jak Wy do tego podchodzicie, czy mieliście takie same problemy, również mile widziane opinie jak podoba Wam się taka forma postów i o czym chcieliście poczytać w kolejnych wpisach. :)

wtorek, 21 czerwca 2016

Kuskusowe placki na nowy początek :)

Cześć! :)

Dostałam ostatnio niezłego kopa motywacji, więc ogłaszam wszem i wobec, że wracam! Miałam ostatnio moment zwątpienia, ale Wasze pytania o powrót na bloga czy nowe posty, rozwiały wszystkie wątpliwości. Pomysłów nie brak, więc myślę, że tym razem posty będą pojawiać się regularnie- choć liczę również na Wasze sugestie/pomysły. :>

Tak jak w tytule- na dobry początek wchodzą placki kuskusowe w wersji na wytrawnie- super opcja na obiad, posiłek w biegu czy kolację. :) Na snapchacie fit_aga to danie zebrało sporo screenów i pytań o składniki, dlatego postanowiłam wykorzystać je do posta! :D




Składniki na porcję ze zdjęcia:
  • 50g kaszy kuskus
  • 20g mąki gryczanej
  • 1 jajo
  • 100g mielonej wołowiny
  • dowolne warzywa

Przygotowanie:

Kaszę przygotowujemy według zaleceń na opakowaniu. W tym czasie podsmażamy na patelni nasze mięsko- u mnie wołowina smażona na PAMie z papryką i cebulą (polecam również pieczarki, akurat nie miałam :D). Kolejny krok to umieszczenie kaszy, mięsa, mąki i jaja w jednej misce, aby porządnie wymieszać wszystkie składniki. Masa powinna być dość mocno kleista, aby bez problemu uformować placuszki- zawsze można dodać więcej mąki. Smażymy z dwóch stron (użyłam oleju kokosowego) do złocistego koloru. Podajemy z ulubionymi dodatkami i wcinamy! Albo pakujemy no pudełka na inny posiłek. :)





Kalorie i makroskładniki porcji ze zdjęcia:

5012kcal, 47w, 20t, 36b

Podziękowania dla Was za zmotywowanie mnie do kolejnego powrotu tutaj- mam nadzieję, że więcej ich nie będzie, bo nie zamierzam znikać! :D

sobota, 19 marca 2016

Legalne brownie z buraków :D

Hej, hej. Dawno nie było mnie z żadnym przepisem, więc wracam to nadrobić w pięknym stylu. :) Tym bardziej, że zbliżają się święta i może komuś brakuje fajnego pomysłu na fit ciacho, jeśli planuje w miarę nie szaleć z tym wszystkim, co będzie kusić przy stole. :D

Jakiś czas temu pewna dziewczyna na Snapchacie poleciła mi wypróbowanie ciasta z buraczków (przepraszam, że nie pamiętam nicku, ale naprawdę nie mam do tego głowy- POZDRAWIAM, jeśli to czytasz :D). Dość długo to odwlekałam, bo albo nie miałam potrzebnych składników, albo zwyczajnie brakowało czasu, a dziś tak się złożyło, że było jedno i drugie, więc musiałam to wykorzystać. I jedyne czego żałuję, to że tak późno się za to zabrałam, bo ciacho jest naprawdę przepyszne. U mnie już wszystko zjedzone, porcyjka idealnie wpisała się w makro. :)




Składniki na porcję ze zdjęcia:
  • 200g buraczków (u mnie mrożone- tak jestem leniem, następnym razem ugotuję i obiorę świeże :>)
  • 60g płatków owsianych,
  • banan,
  • jajo,
  • miarka odżywki białkowej (dałam smak ciasteczko czekoladowe od KFD)
  • łyżka ciemnego kakao
  • słodzik
  • odrobina proszku do pieczenia

Przygotowanie:
Do jednej miski wrzucamy wszystkie składniki jak leci, blendujemy na gładką masę, przelewamy do natłuszczonego naczynia i do piekarnika na 40-45 minut w 190-200 stopniach. Wcinać jak wystygnie. :)




Kalorie i makroskładniki porcji ze zdjęcia:
535kcal, 73w, 12t, 31b

PS dziękuję za zaangażowanie na Snapchacie: fit_aga - wiem, że mam dla kogo działać! :)